/, Historie/Zrobiła Wigilię w listopadzie dla umierającej córki. „Wierzę, że jest ze mną zawsze”
Matka z dzieckiem w wigilię

Zrobiła Wigilię w listopadzie dla umierającej córki. „Wierzę, że jest ze mną zawsze”

Przeczytasz w 4 minut

Jak czuje się matka, która nie może powiedzieć dziecku prawdy? Która wie, że jej dziecko nie doczeka może już najbliższych świąt? Taka jest historia Hanny, która na grób córki, oprócz zniczy i kwiatów, zanosi pluszaki i baloniki z ulubionymi bohaterami dziewczynki.

Hannę poznałam na cmentarzu. Szła sama, a w ręku miała kolorowy balonik. Poszłam za nią. Po chwili zza zakrętu przy jednej z alejek wyłonił się grób pełen zniczy, kwiatów i … pluszowych maskotek. Nad nim na wietrze kołysały się balony z postaciami z bajek Disneya. Kobieta zatrzymała się w zadumie, przywiązała balonik. Ja też postanowiłam, że zapalę przy nim swój znicz. Gdy się schyliłam, zobaczyłam na grobie duże zdjęcie, na nim uśmiechniętą nastolatkę w okularach. – To pani córka? – zapytałam kobietę. – Bardzo ładny uśmiech! – Tak, Marysia odeszła trzy miesiące temu. Przychodzę tu najczęściej jak mogę. Rozmawiam z nią. Mam nadzieję, że jest tam szczęśliwa i na pewno już nie cierpi – dodała. Po wizycie na cmentarzu wstąpiłyśmy na herbatę do pobliskiej kawiarenki. Tam Hanna opowiedziała mi swoją dramatyczną historię.

Zmiana życia o 180 stopni

Marysia była wesołym uśmiechniętym dzieckiem. Chodziła do szóstej klasy. Nic nie wskazywało na to, że jej życie i życie całej jej rodziny zmieni się w ułamku sekundy. Pewnego dnia obudziła się z bólem głowy. Rodzice jednak posłali ją do szkoły. Tam poczuła się gorzej. Nauczycielka zadzwoniła, żeby ją odebrać, bo zaczęła wymiotować. Następnego dnia czuła się nadal źle. Pojechali do lekarza. Przepisał coś na wymioty, zalecił dietę, dał coś przeciwbólowego. – Gdyby coś się działo – proszę wzywać pomoc – rzucił na odchodne. Karetkę wzywali już tej samej nocy. Marysia miała atak padaczki. Wylądowali na SOR-ze. Lęk, panika. – Co się dzieje? Czy moje dziecko przeżyje? – okazało się, że nie to było najgorsze. Najgorsze były chwile po usłyszeniu diagnozy. – Wiem, że dla lekarzy takie chwile to rutyna, ale naprawdę, zanim coś powiedzą przydałaby się konsultacja z psychologiem. Nie można mówić rodzicom od tak, że ich dziecko ma nieoperacyjnego guza, na którego NIE MA lekarstwa – mówi Hanna głosem ciągle drżącym ze wzburzenia, na wspomnienie tego najczarniejszego momentu w jej życiu.

Potem wszystko potoczyło się jak w przyśpieszonym tempie. Życie obróciło się o 180 stopni. Wszystko, co do tej pory było rutyną – przestało istnieć, to co sprawiało radość – przestało się liczyć. Rozpoczęła się szpitalna rzeczywistość, w której nie liczy się czas. Wszystko biegnie swoim trybem, odmierzanym badaniami, posiłkami, wizytami lekarza, czy zmianą worka z kroplówką. Oboje z mężem postanowili, że się nie poddadzą. Dokumentacja Marysi trafiła do najlepszych klinik w Niemczech, Włoszech, we Francji i USA. Ruszyła pierwsza zbiórka pieniędzy na leczenie, potem były kolejne. Ich życie rodzinne jednak szybko przestało istnieć. Ona – z Marysią w szpitalu. Mąż sam w domu. Nie umieli ze sobą rozmawiać, bali się mówić o swoim lęku, o obawach. Eksperymentalnego leczenia Marysi podjęła się klinika w USA. Musieli zebrać na to 7 milionów złotych. Pieniądze na koncie ich zbiórki rosły, a oni coraz bardziej oddalali się od siebie. – Marcin nie wytrzymał. To go przerosło. Najpierw zaczął pić. Potem opamiętał się, ale znalazł sobie drugą rodzinę. Rozstaliśmy się tuż przed wyjazdem z Marysią do Stanów – mówi Hanna.
Do szpitala w USA pojechała już sama z córką. Z Polski wspierali ją znajomi, rodzice męża i jej mama – tata już dawno nie żył. Marysia dostała preparat, który miał dotrzeć prosto do guza i zahamować jego rozwój. Wcześniej, jeszcze w Polsce, przeszła radioterapię. Stan dziewczynki się poprawił. Guz był znacznie mniejszy niż poprzednio. Pojawiła się nadzieja, choć lekarze nie ukrywali, że ten nowotwór to nieuleczalna i śmiertelna choroba. Wrócili do Polski przed wakacjami. Wszystko wydawało się takie jak poprzednio. Hanna wyjechała z Marysią na Mazury, były też dwa tygodnie nad morzem. We wrześniu Marysia poszła do siódmej klasy. Chodziła do niej tydzień.

Brak dobrych wiadomości

Choroba wróciła i to ze zdwojoną siłą. Kolejna diagnoza w Centrum Zdrowia Dziecka pokazała progresję guza. Odrósł. Miał znów 4 centymetry. Marysia znów trafiła na radioterapię. Gdy ją skończyła – guz znów zaczął odrastać. – Mamo, czy ja z tego wyjdę? Czy będę żyć? Na takie pytania nie ma dobrej odpowiedzi – wspomina ze łzami w oczach Hanna. – Co miałam mówić? Oszukiwać, że wszystko będzie dobrze? Mówić o niebie? My nawet nie byłyśmy jakoś specjalnie religijne… Lekarze w końcu poinformowali mnie, że nic już nie można zrobić. Że pozostaje opieka hospicyjna. Mam cieszyć się każdym dniem, bo nie wiadomo ile czasu nam zostało… – dodała smutno. Choć nigdy nie powiedziała tego córce wprost, Marysia wiedziała, że odchodzi. – Robiła porządki w pokoju, segregowała zabawki, książki, pisała karteczki, na których zapisywała, co chce komu dać. Nie mogłam na to spokojnie patrzeć – mówi Hanna. – Z drugiej strony podziwiałam swoją córkę. To prawdziwa bohaterka – dodaje.
Stan Marysi pogorszył się w listopadzie. – Miałam nadzieję, że przeżyjemy razem święta, ale widziałam, że jest coraz słabsza, coraz więcej śpi, musiała przyjmować coraz silniejsze leki przeciwbólowe. Nie miała już siły chodzić, coraz gorzej poruszała rękami. Dlatego postanowiłam, że przyśpieszymy święta. Zrobimy je pod koniec listopada – mówi Hanna.

To była magiczna noc. Przygotowania jak zawsze. Zapach kapusty i barszczu. Przyjechała cała rodzina, nawet tata, którego ostatnio Marysia widywała bardzo rzadko. – Zasiedliśmy do Wigilii, Marysia też z nami, bo chyba to, że tak czekała na święta, sprawiło, że odzyskała trochę sił. Były prezenty. Tylko życzeń sobie nie składaliśmy, nie mieliśmy siły, połamaliśmy się jedynie opłatkiem – wspomina Hanna. Była też wyjątkowa niespodzianka, którą zrobili sąsiedzi i koledzy ze szkoły Hani. O 18 stanęli pod oknem i zaśpiewali „Cichą Noc” – ulubioną kolędę Marysi. – Popłakałam się wtedy – mówi Hanna. Marysia odeszła kilka tygodni później. Jej pogrzeb odbył się jeszcze przed świętami.

Ta historia wydarzyła się naprawdę i byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby była wyjątkowa. Niestety, co roku są dzieci, których rodzice modlą się, by doczekały chociaż kolejnych świąt Bożego Narodzenia. To najczęściej zaczyna się podobnie. Znienacka. Dziecko, do tej pory zdrowe i radosne, nagle traci przytomność, albo dostaje ataku padaczki, czy skarży się na ogromny ból głowy. Objawów zresztą może być dużo więcej i często są mylące. Czasem postawienie prawidłowej diagnozy trwa tygodniami. Tragiczna prawda wychodzi zazwyczaj przy tomografii komputerowej. To glejak albo inny niebezpieczny nowotwór.

Raz jest to Marysia, raz Ania, innym razem Jasiek, albo jeszcze inny dzieciak, który zamiast bawić się z kolegami, chodzić do szkoły, realizować swoje pasje i rozwijać talenty, musiał z dnia na dzień przestawić się na walkę z wrogiem, który zagnieździł się w jego głowie. Ruszają gigantyczne zbiórki i pojawia się nadzieja. Czy warto je wspierać, choć najczęściej i tak chorzy odchodzą? Każde eksperymentalne leczenie to szansa dla kolejnych chorych. Wciąż walczy się o stworzenie leku, który pokona nowotwór, nawet tak niebezpieczny jak ten. – Wiem, że dla mojego dziecka zrobiłam wszystko, co mogłam – dodaje Hanna. – To nie była przegrana walka. Marysia nauczyła mnie doceniać życie. Jestem jej wdzięczna za liściki, jakie pozostawiła, za rysunki, za uśmiech, którym promieniej ze zdjęcia. Było zrobione, kiedy już była chora, ale uśmiechnęła się najpiękniej jak potrafiła. Dla mnie. I wierzę, że jest ze mną zawsze – mówi Hanna.


Imiona i niektóre szczegóły zostały zmienione dla bezpieczeństwa bohaterów