/, Podróże/Nie tak to miało wyglądać. Śnieżna euforia śni mi się do dzisiaj…
Młody narciarz

Nie tak to miało wyglądać. Śnieżna euforia śni mi się do dzisiaj…

Przeczytasz w 5 minut

W młodości miałam wspólną pasję z ojcem. Byliśmy prawdziwymi „skokomaniakami”. Ale takimi nie do końca oczywistymi, jak większość Polaków w tamtych czasach. Czyli rosołek, „synek, zawołaj na Adasia” i te sprawy. Oczywiście poczucie patriotyzmu nakazywało nam trzymać kciuki za naszego orła w skokach narciarskich, lecz przede wszystkim trzymaliśmy je za zawodników… jakby tu napisać, żeby nikogo nie obrazić. A co mi tam – słabych! Dam tu na przykład Radika Zhaparowa z Kazachstanu. Wiadome było, że nic szczególnego nie zrobi, ale… dawało nam to frajdę. Po co właściwie o tym piszę? Dobre pytanie… chociaż pewna analogia tu jest! Będąc małym „brzdącem”, który oglądał skoki myślałam, że nauka jazdy na nartach, a później może jakaś wielka kariera „skoczkini” będzie dla mnie. Nic z tych rzeczy! A ja chyba do końca życia nie zbliżę się już do jakiegokolwiek stoku narciarskiego. Jedno jest pewne: wszyscy poza mną mieli ubaw po pachy. W zasadzie mają do dzisiaj…

Pierwszy taki wyjazd…

Byłam wtedy w piątej klasie szkoły podstawowej. Gdy pani wychowawczyni poinformowała nas, że jest możliwość tygodniowego wyjazdu na „białą szkołę”, praktycznie cała klasa wpadła w stan euforii. Słyszeliśmy od starszych klas, że to super sprawa. Smarowanie się pastą po nocach, bitwa na poduszki, pierwsze wolne tańce na dyskotece czy też kulig z góralami. No i przede wszystkim: nauka jazdy na nartach! Byliśmy klasą sportową, dlatego każdy zapatrywał się na ten fakt pozytywnie.

Mimo że byliśmy bardzo młodzi to udało nam się tworzyć naprawdę zgraną paczkę. Wiadome – jedni byli większymi rozrabiakami, inni bardziej nieśmiali – ale nikt nie mógł czuć się odtrącony. Piszę o tym, ponieważ nie każdego rzecz jasna było stać na taki wyjazd. A to by było nie fair, gdyby ktoś miał zostać i chodzić na zajęcia do innej klasy – tylko dlatego, że sytuacja finansowa jego rodziny nie pozwala na opłacenie takiego wyjazdu. Z pomocą przyszły popularne w tamtych czasach książeczki klasowe.

Umówiliśmy się, że wszystko odbędzie się anonimowo i kto chce ten może wpłacić sto złotych, by te pieniążki mogły wykorzystać osoby, którym brakuje do wyjazdu. Wszyscy doskonale wiedzieliśmy – komu będą potrzebne – ale taka anonimowość sprawiała, że potrzebujący nie czuli się tak skrępowani. Pomysł wypalił znakomicie i cała brygada licząca sobie 26 sztuk mogła wsiąść w autobus i ruszyć w nieznane…

Niepewność

Wybór padł na Sidzinę – niewielką wieś w Małopolsce, która sąsiaduje z Babią Górą. Wyjechaliśmy w poniedziałek z samego rana, by zdążyć na porę obiadową w ośrodku, który notabene nie był tylko dla nas. Okazało się, że na miejscu były jeszcze dwie inne grupy. Jedna z Kędzierzyna-Koźla, druga spod samiutkiego Morza Bałtyckiego, bo aż z Gdyni. To były równie pozytywne grupy, dlatego szybko złapaliśmy wszyscy wspólny język, a ja nawet zaliczyłam mały romans z Bartkiem. Mieszkał na co dzień w Sopocie i był naprawdę niezłym przystojniakiem jak na 11 latka. Nasza relacja zakończyła się na buziaku w policzek i obiecance, że tak jak w piosence zespołu Łzy – „za rok się spotkamy i na zawsze ze sobą już będziemy”.  Oczywiście na takie rozwiązanie nie było szans, bo różniła nas cała Polska, ale wiecie, jak to jest z młodzieńczą fantazją…

Ale nie o tym jest ten tekst. Nie ma sensu, żebym rozpisywała się o każdym dniu ze szczegółami. Skoro już napisałam A, to musze B, dlatego ominę wszystkie wątki poboczne i skupie się na dniu, gdy wybraliśmy się po raz pierwszy (dla mnie też ostatni) na lekcję jazdy na nartach.

To była środa. Około godziny 15 (byliśmy już po obiedzie) – pani wychowawczyni zapowiedziała, że mamy się ciepło ubrać i za pół godziny wszyscy czekać już na dole. W busie, który wiózł nas na stok – ponownie wszyscy analizowaliśmy – komu będzie szło dobrze, a kto okaże się fajtłapą. W tamtych czasach miałam duży potencjał do sportów zespołowych (zwłaszcza piłki ręcznej), dlatego uznano, że powinnam szybko załapać podstawy. Marek – jeden z moich najlepszych kumpli z tamtych czasów rzucił nawet:

– Cyśka (tak mnie nazywano w szkole podstawowej) to pewnie salto nawet zrobi na tym stoku. Taka fanka skoków to pewnie oszukuje nas, że nigdy nie jeździła, a pewnie już nieraz z rodzicami była…

Problem w tym, że dla mnie to też była jedna wielka niewiadoma, jak sobie poradzę, dlatego jak zwykle odbiłam piłeczkę: – Znając życie Bartek to ty jesteś królem nart. Na sprawdziany tez nigdy podobno nie umiesz, a potem same „5”. (…) – Jesteś ściemniacz i głupek. – dodałam w żartobliwym tonie.

Śmiech przez łzy

W końcu dojechaliśmy na miejsce. Już na pierwszy rzut oka zauważyłam, że jest to raczej jakiś starszy stok. Nie było wyciągu, oświetlenie też jakieś drętwe, a był już wieczór i ogólnie średnio mi się tam podobało. Moje przeczucia okazały się słuszne, a ja zdecydowanie tego wieczora skradłam „show” wszystkim.

Już samo ubranie butów, a następnie nart było dla mnie katorgą. Następnie instruktor zaczął nam wszystko tłumaczyć Trwało to może z dziesięć minut, a ja – jedyne co zapamiętałam – to fakt, że mam robić trójkąt nartami, jak już będę zjeżdżać. To nie miało prawa się udać…

Serial pt. „mój wyjazd na narty” mogę podzielić na trzy odcinki. Instruktor pokazał nam jak wchodzi się na nartach pod górę, by móc z niej zjechać. Poruszaliśmy się coś na podobieństwo kroku odstawno – dostawnego tylko w pozycji bocznej. Byłam już praktycznie na samym szczycie górki, gdy straciłam kontrolę i upadłam na koleżankę niżej. Co było później? Ona spadła na chłopaka niżej, on na kolejną osobę i… tak jak w domino, nagle ponad dwadzieścia osób przewróciło się za moją sprawą.

O dziwo nikt nie miał do mnie pretensji, a grupa raczej miała z tego polewkę. Większość nawet nie widziała, kto to zapoczątkował. Instruktor też doradził, żebym się totalnie tym nie przejmowała.  Początkowo trochę się speszyłam, ale pomyślałam: nie, nie! Tak łatwo się nie poddam. Za drugim razem udało mi się wejść w miarę bez problemu i mogłam zjechać.

Co było dalej? Do dzisiaj kompletnie nie potrafię tego zrozumieć. Jak niespełna trzydziestokilowa dziewczynka mogła wyłączyć prąd w całej wsi. Tak… dobrze przeczytaliście. Mój zjazd zakończył się na słupie elektrycznym. Ale w jaki on musiał być stanie, że tak drobna dziewczynka spowodowała taką awarię. Gdy w niego wjechałam wszystko nagle zgasło. I to nie piszę tylko o stoku. W pobliskich domach tez nagle stała się ciemność.  

Staliśmy tak z dwadzieścia minut w ciemności zanim przyjechała pomoc i to naprawiła. Co tu będę ściemniać – poryczałam się jak bobas. Ale nie dlatego, że mnie coś bolało po uderzeniu… łzy mi pociekły po całej twarzy, ponieważ byłam przerażona… Po naprawieniu awarii inni jeszcze zjechali – z różnym skutkiem – po parę razy. Ja odpuściłam i nikt mnie specjalnie nie namawiał. Otrzymałam dużo wsparcia, ale psychika dziecka nie należy do najmniejszych rzeczy.

– Cyśka, daj spokój. Popatrz jak to wygląda. Powinniśmy pozwać ten stok, przecież to jakaś ruina – pocieszała mnie wychowawczyni.

Chłopaki raczej mieli ze mnie „bekę”, ale nie miałam do nikogo pretensji. Trudno im się było dziwić. Przecież nagle wszystko zgasło, a ja poniekąd byłam sprawcą tego zdarzenia…

Gdy myślałam, że nic gorszego już mi się tego dnia nie może przytrafić – instruktor oznajmił nas, że do ośrodka wracamy na… nartach. Nikt nie mógł przewidzieć tego co się wydarzy, dlatego uznano, że to będzie fajna rozrywka dla nas. Oczywiście powiedziano mi, że mogą zadzwonić po kierowcę – ale czułam lekki wstyd, bo miałby tylko dla mnie. Powiedziałam sobie, że dam sobie radę i wrócę.

– To jest prosta droga przez las bez żadnych wzniesień. Wystarczy ruszać kijkami i dasz sobie radę Cysia. Jesteś silną i wyjątkową dziewczyną. Wszyscy trzymamy za ciebie kciuki – zadeklarował instruktor.

Efekt? Wszyscy wrócili do ośrodka na 18, ja na… 19. Być może początkowo nie szło mi źle, ale byłam kompletnie zniszczona psychicznie. Po drugim upadku, poddałam się… Zdjęłam narty przy pomocy instruktora i we dwójkę wróciliśmy pieszo. Ponownie miałam łzy, czułam się tak źle. Jedynym plusem był fakt, że Marek (tak się nazywał instruktor) był dla mnie miły i bardzo wyrozumiały.

Omijam narty do dzisiaj…

Do końca „białej szkoły” jeszcze dwukrotnie mieliśmy wyjazd na stok. Dwa razy zasygnalizowałam, że czuje się średnio i zostawałam w ośrodku. Trochę było żartów, że jakbym miała jechać – to tylko z rana, bo wieczorem ciemno, albo żeby podwoić mi ubezpieczenie i przyznam się szczerze, że trochę mnie to dotykało. Zajawka związana z nartami i skokami narciarskimi tego dnia mocno we mnie wygasła. A ja od tamtej pory ani razu nie założyłam nart na swoje nogi…

W życiu obecnie wiedzie mi się całkiem nieźle. Mam swój biznes, zaliczyłam Runmageddon, często chodzę na fitness, a jednak do nart nigdy nie mogłam się przełamać. I coś czuje, że już nigdy w życiu tego nie zrobię…

Martyna, 31 lat


Imiona i niektóre szczegóły zostały zmienione dla bezpieczeństwa bohaterów