Islandia to był nasz cel od dłuższego czasu. Wystarczyło wynająć auto i mieliśmy tydzień jak ze snu. Niesamowite widoki – z zorzą polarną na czele, spanie pod gołym niebem, poznawanie życzliwych, miejscowych ludzi. Wszystko układało się fantastycznie. Najbardziej w pamięci zapadła mi noc z wtorku, na środę. Jedna, druga butelka wina i… sami wiecie. Leżąc tylko na kocyku, uprawialiśmy seks w blasku księżyca. Wokół nas tylko piękno tego świata. Ja, Michał i zero zmartwień. Niestety, to wszystko zmieniło się trzy dni później. To była ostatnia noc przed wyjazdem. Jak w każdej bajce, musiał pojawić się zły wilk. W tym wypadku namieszał brutalnie, a ja niczym Kate Winslet w Titanicu, swojego ukochanego noszę teraz w sercu. Wypad marzeń na Islandię zakończył się tragicznie.
Przypadkowe poznanie
Z Michałem poznaliśmy się przypadkiem. Ja od paru lat mieszkałam w Gdyni, on był tzw. „złotą rączką”. Pewnego zimowego wieczora było mi nieprawdopodobnie zimno, a kaloryfery w mieszkaniu, jak na złość… nie działały. Dzwoniłam i dzwoniłam przeczesując całe Google w poszukiwaniu jakiegoś dostępnego specjalisty, jednak w najlepszym wypadku proponowano mi termin za dwa dni. Byłam już kompletnie zdesperowana. Aż w końcu udało mi się dodzwonić do elektryka, który w usługach wpisał sobie również… średnio się na tym znam, więc dajmy na to „naprawa kaloryferów”. Tak, tak – wiem, że nie ma czegoś takiego. No ale nie czepiajcie się – zajmuje się poszukiwaniem sponsorów dla schronisk dla zwierząt, a nie takimi sprawami.
– Dobry wieczór, wiem, że jest już późno, ale sytuacja jest podbramkowa. Jak nie chce mnie pan mieć na sumieniu to musi mi pomóc – zaczęłam rozmowę.
Po chwili usłyszałam miły, przyjazny głos.
– Oho, słyszę, że ktoś tu jest konkretnie wyziębnięty. Mieszka pani w igloo, czy jak? – zażartował mój rozmówca.
Po chwili mogłam odetchnęłam z ulgą. Udało się! Pan Michał „od wszystkiego” będzie za 20 minut. Pomyślałam – cholera jasna, musi mi pomóc! Inaczej naprawdę zamarznę, albo pęknę od gorącej herbaty…
Jak powiedział, tak zrobił. Niespełna pół godziny później usłyszałam dzwonek do drzwi. Otworzyłam… i pomyślałam „wow”. Moim oczom ukazał się przystojny, dobrze zbudowany brunet z małą walizką na narzędzia.
– Ojoj, wygląda pani jak bałwanek. To długo już tak bez ciepła na mieszkaniu sobie radzicie?
– Mieszkam tu sama. Powiem krótko: wystarczająco długo – odpowiedziałam z lekkim uśmieszkiem.
Nie uważam się za osobę odważną, ale przyznam się szczerze, że Michał zrobił na mnie ogromne wrażenie. Delikatnie go kokietowałam i dawałam do zrozumienia, że nie mam nikogo. On na szczęście to szybko wyłapał. Z kaloryferami uporał się szybko. Wystarczyło je odpowietrzyć. Gdy już miał wychodzić rzuciłam nagle:
– Za uratowanie życia chyba jestem winna panu herbatę. Nie przyjmuje odmowy!
To był strzał w dziesiątkę! Michał się tylko uśmiechnął, położył walizkę obok drzwi i odpowiedział: – Po pierwsze to żaden pan! Michał jestem. A po drugie: szczerze? Miałem nadzieję, że to zaproponujesz… Jestem już po pracy, a towarzystwo tak uroczej kobiety przyjmę choćby na łożu śmierci.
Tego wieczora siedzieliśmy jeszcze chyba z trzy godziny. Żadne z nas nie odczuwało, że jeszcze dzień wcześniej nie wiedzieliśmy nic o swoim istnieniu. Pewnie ciekawi was, co było później? Napiszę krótko: każdej dziewczynie, kobiecie i wszystkim cywilizacjom, jakie żyją na tej planecie – a może i w kosmosie – życzę takiej miłości. Wszystko było tak łatwe, a uczucie prawdziwe. Dwa lata później byliśmy już państwem Lichoń.
Wymarzona romantyczna podróż
Los chciał, że nie tylko miłość nas połączyła, ale również wspólne pasje. Uwielbialiśmy grać w squasha, chodzić do kina, czy też podróżować. Byliśmy w Gruzji, Mołdawii, Egipcie, Hiszpanii, a nawet na Białorusi. Podróżą życia miała być dla nas tygodniowa przygoda na Islandii. Kraj, który inspirował nas w każdym swoim aspekcie. Wielokrotnie oglądając filmy lub zdjęcia z tego miejsca – mówiliśmy sobie, że musimy tam być!
I tak się stało. W lipcu 2019 roku wylecieliśmy z Gdańska do Rejkiawiku. Potem plan był prosty! Wypożyczyć samochód i ruszyć przed siebie. No może nie do końca przed siebie, bo przed wylotem mieliśmy już całą listę miejsc, które koniecznie musimy odwiedzić. Była to cała masa wodospadów z Gullfoss i Skógafoss na czele, a także gorące źródła, malownicze miejscowości i inne „cuda islandzkie”. A reszta to już pełen spontan.
Boże, jak ja bym chciała, żeby ta historia, którą teraz opisuje była czymś w formie przyjemnego dnia z pamiętnika. Takiego wiecie… pisanego przez blogerkę mającą pasjonujące życie. No ale… tak jak powiedział kiedyś Albert Einstein: “Jeśli chcesz opisać prawdę, elegancję zostaw krawcom.” To był koszmar, który widziałam tylko w horrorach i rzygam na samą myśl o tym wydarzeniu. Pierd*lony śmieć odebrał mi, rodzinie i całemu światu naprawdę wspaniałą osobę.
Pocisk łamiący mi serce
Napisać, że Islandia uchodzi za miejsce niebezpieczne byłoby totalnym kłamstwem. Ludzie są niesamowicie życzliwi, a turystyka to przecież ich konik – na którym dobrze zarabiają. W nocy z soboty, na niedzielę poszliśmy spać nad ranem. To był ostatni dzień w raju, dlatego ani ja, ani Michał nie myśleliśmy o szybkim zaśnięciu.
Nie widzieliśmy powodu, by zamykać się w aucie. Przecież przez dwie noce – tak jak wcześniej wspomniałam – spaliśmy pod gołym niebem. Czuliśmy się bezpiecznie, jak nigdzie indziej. Oglądaliśmy przez szyberdach gwiazdy na niebie, w tle leciały największe islandzkie hity muzyczne z lokalnego radia, a my właśnie kończyliśmy butelkę wina. Około godziny 4 nad ranem, Michał wyszedł z auta się wysikać przed snem.
Ja właśnie ścieliłam na tyle auta takie profilaktyczne łoże. Nic wielkiego: dwa koce, małe poduszki, dla nas warunki idealne w takim miejscu. I nagle… huk! Usłyszałam przerażający hałas, który brzmiał jak wystrzał z armaty. Wybiegłam szybko z auta i zobaczyłam jak na ziemi leży zakrwawiony Michał, a w oddali mężczyzna ubrany na czarno biegnie do swojego skutera, którym po chwili odjeżdża.
Zaczęłam reanimację mojego męża. Ta niestety nie przynosiła skutków. W międzyczasie wrzeszczałam ile sił: „pomocyyyyyy, pomocyyyyyyyy”, jednak byliśmy na odludziu. Cała roztrzęsiona zadzwoniłam pod numer alarmowy i moim łamanym angielskim wezwałam karetkę. Było jednak już za późno… Na miejscu lekarze oznajmili mi, że miłość mojego życia nie żyje. Nic więcej nie pamiętam… zemdlałam.
Po przebudzeniu wierzyłam, że to był tylko zły sen. Ale ja się nie budziłam, wszystko działo się naprawdę, jak w najgorszym koszmarze. Potem były zeznania na policji, próba załatwienia sprowadzenia ciała Michała do Polski. Po wylądowaniu trzeba było poinformować wszystkich, co się wydarzyło. Byłam zarazem silna i słaba jak nigdy! Straciłam miłość mojego życia, sens do czegokolwiek. Działałam w amoku i szoku – co podtrzymywało u mnie jakąkolwiek sprawność myśleniową.
Nic mnie nie obchodzi, że znaleziono mordercę mojego męża i dostał dożywocie. Straciłam coś, czego nie da się zastąpić. Męża, przyjaciela, bratnią duszę. I nigdy już tego nie odzyskam, dlatego z tego miejsca chciałabym zaapelować do każdej kobiety, która to czyta. Miłość to najpiękniejsze uczucie na świecie, dlatego pielęgnujcie ją, ponieważ nigdy nie wiemy co przyniesie następny dzień… być może ostatni.
Imiona i niektóre szczegóły zostały zmienione dla bezpieczeństwa bohaterów